Mają po 10, 15 lat. Niektórzy nawet mniej. Codziennie uczą mnie funkcjonowania w nowej rzeczywistości. S ą głośni, zbuntowani, b...

MOI NAUCZYCIELE MOI NAUCZYCIELE

MOI NAUCZYCIELE

MOI NAUCZYCIELE

Mają po 10, 15 lat. Niektórzy nawet mniej. Codziennie uczą mnie funkcjonowania w nowej rzeczywistości. Są głośni, zbuntowani, biją się i kłócą, ale kradną serce jednym spojrzeniem i uśmiechem. Od rana do wieczora jestem pochłonięta ich sprawami. Moje serce rośnie, gdy mówią do mnie mamo albo, gdy przychodzą się przytulić. Potrafią też dać w kość. W ich pięknych, czarnych oczach widzę tęsknotę i pragnienie miłości, której być może nigdy nie doświadczyli, albo, której obraz został zniekształcony przez brutalne wydarzenia i historie życia. 

Wyleciałam na wolontariat, żeby uczyć się kochać i muszę przyznać, że lekcje są bardzo trudne. Albo po prostu to ja jestem marnym uczniem. Codziennie uczę się cierpliwości, pokory, wdzięczności, wychodzenia poza swoje schematy i strefę komfortu. Moi synowie, a za razem nauczyciele, uczą mnie otwartości, spontaniczności i radości. Nie stawiają żadnych barier, a nawet ta językowa wydaje się nie być problemem. I choć nigdy nie byłam fanem gry w kalambury, to czuję, że po powrocie do Polski, będę niekwestionowanym mistrzem ;) Porozumiewamy się mieszanką jezyka migowego, angielskiego i icibemba, choć często mam wrażenie, że rozumiemy się bez słów. Najczęściej jednak nawet i słowa wydają są zbędne, wystarcza obecność, spojrzenie i uśmiech. Najbardziej lubię, gdy odwzajemniają ten mój.
















Nie jestem tutaj "białym zbawcą". Chłopcy radzą sobie z codziennymi obowiązkami lepiej niż ja ze swoimi. Każdego dnia zmywają naczynia po posiłkach, które wcześniej również w większości sami przygotowują, podlewają kilkuhektarowy ogród nosząc ciężkie wiaderka z wodą, zamiatają, zmywają podłogi... Tak wygląda tu dzieciństwo. Śmieją się ze mnie, gdy widzą jak nieporadnie ręcznie piorę z nimi moje ubrania. Czuję się przy nich jak nowicjusz i chcąc, nie chcąc, nachodzi mnie refleksja, że często w Polsce dzieci w ich wieku nie potrafią szyć czy prać. Może dlatego, że nie muszą tego robić, albo dlatego, że to, co zepsute wyrzuca się do kosza i kupuje nowe. Tutaj nic się nie marnuje. Z worka po mące czy proszku do prania chłopcy szyją torby, z korków i drutów robią samochody i zabawki, z plastików - łyżki, żeby mieć czym jeść posiłek. Mnie ogarnia przygnębienie i w głowie wciąż powraca pytanie "czemu ktoś ma wszystko, a ktoś inny nic?", a oni wydają się być mimo wszystko szczęśliwi. Świadomość tego, że nie jestem w stanie pomóc każdemu i zmienić ich życia na takie, jakiej w mojej opinii byłoby lepsze, jest przytłaczająca. Ale kim jestem żeby decydować jaki plan dla kogo jest najlepszy? To nie ja rozdaję karty. Po ludzku chciałoby się oczywiście uczynić tak wiele, zdziałać cuda, dać każdemu pracę, dach nad głową, swobodny dostęp do wody czy prądu, czyste ubrania, nowe buty. Ale każdego dnia widzę, że nie dobra materialne, a obecność i miłość jest prawdziwą i największą wartością. 




Codziennie widzę chłopców przeżywających swoje mniejsze i większe rozterki, siedzących samotnie pod drzewami, zamyślonych. 
"Martwię się o moich rodziców. I o to, że moja mała siostra jest sama i nikt się o nią nie troszczy"
"Moi rodzice nie żyją, jestem podwójną sierotą"
"Tęsknię za moją rodziną. Kocham ich"
- słyszę do chłopców, a z tyłu głowy mam obraz tych rodzin - ubóstwo, alkoholizm, prostytucja, przemoc. A jednak miłość jest silniejsza. Kochają i chcą być kochani mimo wszystko. Jak każdy. 

Czasem się zastanawiam jaki jest sens mojego pobytu tutaj. Czy naprawdę jestem tu potrzebna? Czy mogę coś zmienić? Zwykły szary dzień, w którym nic spektakularnego się nie dzieje. Chłopcy wyprowadzają mnie z równowagi. Przychodzi wieczór i pod ścianą domu widzę samotnego, skulonego chłopca. Nie chce rozmawiać, słyszę tylko przejmujący płacz. Od dzieci dowiaduję się, że dziś rocznica śmierci jego siostry i chłopiec bardzo tęskni. Podchodzę i przytuleni płaczemy razem jakieś 15 minut. To jedyne, co mogę zrobić. I myślę sobie, że może tylko dla takich chwil tutaj jestem. 

Afrykańskie powiedzenie mówi, że najlepszym lekarstwem dla człowieka jest drugi człowiek. Dziś podpisuję się pod tym obiema rękoma i nie wiem, czy to bardziej oni potrzebują mnie, czy ja ich.